Mały drań

Dzisiaj spotkałem wampira. Był istnie przerażający, z długą, wijącą się ssawką i czułkami ruszającymi się jak na kwasie oraz oczami czarnymi jak noc. Miał ok. 3 cm długości i szaro białe skrzydła.

Zaczęło się od tego, że przefrunął mi przed oczami, a potem usiadł na podłodze. Ja, niedoświadczony, nie wiedziałem, że to wampir. Zacząłem go obserwować, ale pozostawał na podłodze w bezruchu, jedynie poruszając wolno czułkami. Chcąc sprawdzić jak zareaguje, zbliżyłem palec do jego czułek. Kiedy oba się zetknęły, pognał jak szalony za moim palcem. Wyciągnął ssawkę i machał nią na wszystkie strony w tym swoim intensywnym biegu. Pogoń szybko się skończyła, bo zabrałem swój palec czując się nieprzyjemnie w ten sposób, szczególnie z tą obrzydliwą ssawką, której ruchy były szybkie i chaotyczne.

Ale po chwili znowu zbliżyłem palec, tym razem z zamiarem sterowania małym draniem. Było to przez chwilę ciekawe, bo gnał z jednej strony w drugą, podążając za palcem jakby nie było nic innego na świecie, jak nieporadny tygrys potykający się ale pędzący z całą mocą.

Mimo zabawy wampir wciąż był coraz bardziej przerażający i w końcu skusiłem go na kartkę papieru, po czym wyniosłem na zewnątrz, gdzie odleciał w poszukiwaniu mniej frustrującej ofiary.

https://pl.wikipedia.org/wiki/%C4%86my

Dmuchany pałacyk radości

Na oko 20 małych człowieczków. Wbiegają na górę i zjeżdżają w dół. W kółko. Lubią to. Wydają odgłosy zadowolenia i frajdy. To jest moment, który trwa wiecznie, to jest do zamknięcia atrakcji i wypuszczeniu powietrza z pałacyku.
Kiedy przypomnę sobie ludzi z komunikacji miejskiej, wgapionych w telefony ze znudzoną miną, rozumiem, że jako cywilizacja coś po drodze gubimy. Coś kluczowego.
I nie chodzi o to, że dorośli ludzie muszą się jakoś utrzymać, więc idą do pracy i nie mogą się już tak bawić.
To kwestia atmosfery, o którą ktoś się troszczy lub nie. Kwestia zadbania o takie rzeczy jak dmuchany pałacyk dla dzieci. Bo tego potrzebują w danym miejscu. A dorośli potrzebują czegoś innego. Coś, o co przeważnie nikt się nie troszczy, a czego brak kończy się uzależnieniami i samobójstwami, również wśród dzieci.

Misja „Truskawka”

Lotnisko w Modlinie. Niedziela, godzina 22. Wszyscy zmęczeni i jakby gdzieś w tle kołuje im się pytanie: dlaczego nie są jeszcze w łóżku, odpoczywając przed rozpoczęciem nowego tygodnia i nowego roku szkolnego?
Siedzę tak już godzinę i nachodzi mnie potrzeba, aby kupić jakiś sok. Wstaję więc i patrzę: dużego wyboru nie ma. Jeden sklep alkoholowy, a drugi alkoholowo-spożywczy. W tym drugim znalazłem coś sensownego: sok truskawkowy, świeży jeszcze 2 miesiące. Kolejka nieduża, ale czas się dłuży niemiłosiernie. W końcu ja podchodzę do kasy, płacę kartą. Patrzę na terminal, ale nie pojawia się napis „ZAAKCEPTOWANO”. Patrzę na panią za ladą, ale wyraz twarzy nie zmienia się. Rysy twarzy – trochę zużyte – wyglądają, jakby przez większość życia pani sprzedawała trunki podpitej miernocie w środku nocy. Dlatego przywitałem się wcześniej mówiąc ładnie „dobry wieczór” z małym uśmiechem – dla poprawy nastroju. Terminal ciągle nic. Zagaduję więc: „jakiś słaby zasięg, czy coś?”. Pani odpowiada: „a, nie, karta przeszła, tylko drukarka jest tak podłączona, że wolno to idzie. Chciałam paragon panu dać”.
„Aha”, myślę sobie. Po chwili drukarka rusza i wypluwa paragon. Otrzymuję świstek papieru, potwierdzający mój zakup soku truskawkowo-jabłkowo-malinowego. „Dziękuję”, mówię odchodząc, „ale na kiego grzyba mi to?” dodaję w myślach, jednocześnie rozumiejąc, że pani właśnie spełniła swoją drobną misję.

Mała Capricciosa

– Czy podajecie tutaj bardzo małą Capricciose?
– Ale co? Pizzę?
– Tak, pizzę. Ale taką naprawdę małą.
– Mamy 9 cali.
Patrzę sobie ile to jest 9 cali.
– Świetnie, poproszę taką.
– A, no dobra, zapraszam do środka.

Dostałem ją po 20 minutach. Przywitałem zmarszczonymi brwiami i lekkim uśmiechem, bo była z ananasem. Urwałem kawałek. Było ciężko, kleiła się do kartonu. Wróciłem do pana za ladą.
– Czy mogę dostać widelec?
Spojrzał na puste przestrzenie za kontuarem. Ja też na nie spojrzałem. Spojrzał na mnie.
– Nie mam dzisiaj widelca.
Uśmiechnąłem się, powiedziałem ‚ok’ z wyrozumiałością i w kontemplacji wróciłem do swojego miejsca.
„Kiedyś tu były widelce”, myślałem. „I nawet talerze. A przecież nikogo innego nie ma przy stolikach, tylko ktoś czeka na tejkełej”.

Z zadumy wyrywa mnie niski, pulchny jegomość, który właśnie przyszedł. Wita się ze mną, niezręcznie jedzącym klejącą pizzę, a wita się, jakby mnie znał ze szkoły i cieszył się, że mnie widzi. Nie znam go, ale też się ucieszyłem. Potem siada przy stoliku obok i wybucha rubasznym śmiechem drugoklasisty, machając do wejścia lokalu. Śmieje się do siebie dalej, jakby wygrał na loterii, gdy podchodzi (najwyraźniej) jego znajoma i siada, zaczynając rozmowę.

Mimo wszystko Capricciosa z ananasem mi smakowała.